środa, 17 lipca 2013

Wakacje w Polsce. Zderzenie pokolenia Y z emigracją z przeszłości.










To my pokolenie Y- urodzeni między 1980 a 1995 rokiem. Jesteśmy hedonistami, shopping-owcami, na każde pytanie znajdujemy odpowiedź w googlach lub na youtube. Jak dobrać kosmetyk, jak zrobić fryzurę, jak upiec ciasto, jak podłączyć dekoder,jak pojechać do tyłu na wrotkach itp. Autochtoni czyli "Digtal natives", dzieci Internetu albo pokolenia Milenium czy pokolenie "dlaczego". Nie boimy się przeciwstawić szefowi, stracić pracy i wrócić na garnuszek rodziców. Czerpanie przyjemności  z życia i bycie sobą to nasze priorytety. Dbamy o wygląd i nasz wizerunek w internecie. Nie boimy się wyzwań, rzucamy się często na głęboką wodę, podróżujemy w pogoni za lepszym bytem. Kochamy Iphony, Ipody, tablety, jogging z aplikacją "run" i międzynarodowe towarzystwo. Badacze wyróżniają również pokolenie Z-urodzeni po 1996 i pokolenie X- urodzeni między 1965 - 1979. Między nami i pokoleniem naszych rodziców istnieje dysonans. Oni żyli bardzo skromnie, dlatego nam chcieli dać zupełnie inne dzieciństwo i młodość niż mieli oni sami. Teraz często martwią się patrząc na nas. Zyskaliśmy przydomek "zajebistych egoistów". Joel Stein w amerykańskim tygodniku "Times" nazwała nas "pokoleniem ja, ja, ja". Podobno jesteśmy pierwszym pokoleniem, które swoim zasięgiem obejmuje cały świat. Czy jesteśmy jednak gorsi w oczach naszych rodziców? Okazuje się że nie. Mamy po prostu inne problemy. " Za dużo wymagasz od życia, trzeba cieszyć się małymi rzeczami"- często powtarza mi moja mama. Kiedyś rodzina była priorytetem. Dla nas najważniejsze jest zdrowie i umiejętność czerpania z życia jak najwięcej. Praca, pieniądze i małżeństwo znajdują się na drugim miejscu. Jak przeczytałam we francuskim artykule kobiecego czasopisma "Glamour" "Maintenant il faut avoir un job mais épanouissant, une relation stable et passionée, des enfant en continuant à faire la fête, des hordes d'amis tout en prenant du temps pour soi..."( z fr. "W dziesiejszych czasach trzeba mieć pracę, w której się spełniamy, relacje parnerską stabilną ale pasjonującą, dzieci nie przerywając życia rozrywkowego, dużo znajomych, a co bardzo ważne- nieprzerwanie dbać o siebie"). Jeśli już uda nam sie wejść w relację  typu "serieuese" nie oznacza to rezygnacji z życia towarzyskiego i podróżowania. Przynajmniej nie powinno. Ale jako, że jesteśmy pokoleniem bombardowanym przez informacje i wszechstronność możliwości wyboru to często stajemy się "jeunes indesicive" ( z fr. "młodzi niezdecydowani"). W restauracji, sklepie, tym normalnym czy internetowym, wyborze wakacji, hotelu, a często nawet życiu osobistym  wielu z nas będzie miało problem z podjęciem decyzji. Natomiast w życiu zawodowym często podejmujemy radykalne decyzje, nie boimy się. W porównaniu jednak do pokolenia naszych rodziców częściej popadamy w nałogi, depresje, pracoholizm. Jeśli zestawimy   pokolenie Y z pokoleniem X, to jest wśród nas (pokolenia Y) dwukrotnie więcej alkoholików (7,3%), 3krotnie więcej narkomanów (3,7%).  Dopalamy się bo nie lubimy czekać, nie lubimy też szufladkowania. Poradniki marketingowe nawet  radzą, aby zamiast produktów sprzedawać nam styl życia i poczucia wyjątkowości. Nie chcemy wchodzić w niepewne relacje, gdyż ryzykujemy frustracją, a co za tym idzie dezaprobatą społeczną. Na zewnątrz, jeśli coś pójdzie nie po naszej myśli, potrafimy się jednak dosyć dobrze maskować. Czy oprócz odwagi, dużych ambicji i umiejętności walki o swoje szczęście nasze pokolenie zyskało jakieś inne pozytywne cechy? Tak. Wzrosła rola ojca w rodzinie, który aktywnie uczestniczy w jego wychowaniu, dzielnie zmienia pieluchy i chodzi z wózkiem na spacery nie martwiąc się, że to może ubliżyć jego męskości. Nie chciałabym się zamienić miejscem na młodość czasów moich rodziców. Zrezygnować z internetu, telefonu komórkowego, korzystać z mapy papierowej i nie móc wsiąść do samolotu typu "low cost airlines". Komunikacja werbalna, przemieszczanie się, przepływ informacji- to wszystko było kiedyś dużo bardziej skomplikowane, a wręcz "zaczopowane". Mimo że moi rodzice twierdzą, że ich czasy nie było "gorsze" nie chciałabym żyć bez moich współczesnych udogodnień.





***



-Idziemy do Orłowo?- zapytał ze swoim uroczym akcentem Alexandre, kiedy wygrzewałyśmy się w piasku koło sopockiego molo. Zaśmiałyśmy się. Od kilku dni proponował nam to. Miałyśmy naprawdę ochotę, ale napięty program imprezowy każdej nocy do rana sprawiał, że idąc około 11-stej na plażę, miałyśmy ochotę tylko ochotę "faire des crêpes" (z fr. "robić naleśniki") w promieniach słońca. I tak udało nam się  wyskoczyć na posiłek przygotowany przez Alexandre-a, przespacerować się i zrobić kilka fotek w Gdyni. Tak jak za czasów studiów w Warszawie, tak i tutaj w Trójmieście miałyśmy swojego obcokrajowca-przewodnika, który lepiej orientował się w atrakcjach turystycznych i rozrywkach niż my.
- It's to late Alexandre and we are tired - powiedziałam po chwili. Ale naprawdę żałowałam, miałam ochotę porobić sobie zdjęcia w opuszczonym sanatorium. Budynek uległ pożarowi, stoi opustoszały "niczym widmo" i nie wiedzieć czemu stał się atrakcją turystyczną. Wybrzeże w Orłowie jest naprawdę piękne.






                       






-C'est bizarre que tu parles français ( z fr. "To dziwne, że mówisz po francusku")- uśmiechnął się nagle ni z tego ni z owego.
- Pourquoi? ( z fr. "dlaczego?")- zapytałam.
-Je ne sais pas, c'est la premier fois je pense en Pologne ( z fr. "Nie wiem, jesteś pierwszą osobą w Polsce")- zawahał się i po chwili powtórzył z pewnością w głosie- oui, c'est la premier fois ( z fr. "tak, to pierwszy raz")...




Moje wakacje przebiegały-zgodnie z planem-bardzo aktywnie. Zaczęłam od kursu w Lublinie, potem Wrocław z Hanią i powrót do domu. Znów Wrocław i dwudniowe Open Days do Emirates Airlines. Przemieszczałam się z hostelu do hostelu. Poznawałam nowych ludzi, zdobywałam nowe doświadczenie, wiodłam barwne życie towarzyskie. Z Wrocławia do Sopotu przyjechałam w nocy pociągiem. W te wakacje pobiłam rekord czasu spędzonego w polskim PKP. W ciągu tygodnia naliczyłam prawie 50 godzin. Kiedy dojechałam do Sopotu byłam wykończona. Wahałam się czy nie wziąć taxi, żeby dojechać do wynajętego pokoju. Kwatera była dość niedaleko zgodnie z "google maps". Po chwili zrezygnowałam taszcząc tradycyjnie swoje torbiska, co zaowocowało niedługo potem siniakiem na moim lewym ramieniu. Szłam teraz Alejami Niepodległości, świeciło cudowne słońce, zapowiadał się cudowny początek środka wakacji :)

***
- Jedziemy do Tickemaxa! - mówiła przez telefon z entuzjazmem w głosie Eliza. Tickemax- niedostępny na ziemi francuskiej, najbliższy 1,5 godziny promem z Calais do Dover stanowił dla nas "mega" atrakcję. A teraz miałyśmy go w "zasięgu ręki" w Gdańsku. Godzinę temu weszłam do kwatery, wzięłam prysznic i walnęłam się na łóżko. Bardzo szybko odpłynęłam w sen. Teraz półprzytomna rozmawiałam z Elizką.
- Elise, daj mi jeszcze godzinkę, muszę odespać- nie śpię od kilku dni- marudziłam przez telefon.
-Dobra to spotykamy się na Munciaku za 1,5 godziny koło McDonald-a. Zjemy śniadanie i ruszmy dalej- zadyrygowała z podnieceniem w głosie.


***




Siedziałam z Arletą przy niewielkim stoliku. Delikatny wiaterek muskał nasze twarze. Piłyśmy piwo spoglądając raz po raz na spacerujących ludzi na Munciaku. Odkąd przyjechałam do Sopotu, w moje oczy rzucił się przepych, wizerunki ludzi wylansowanych, zadbanych i wysoce sytuowanych. W klubach bananowa młodzież i starsi przedstawiciele pokolenia Y. Wszystko tworzyło duży kontrast z nadmorskim miejscem francuskim, w którym mieszkam i powodowało, że przerysowywałam standardy życia w Polsce.  A przecież to Sopot- jedno z najpopularniejeszych wakacyjnych miejsc w Polsce, znane ze snobizmu. Można by było to przyrównać do francuskiego Canne albo Nicei- wtedy zapewne sopocki blask mógłby przygasnąć. Jeździłam palcem po karcie nie mogąc zdecydować jakie śniadanie wybrać. Jako przedstawicielka generacji Y cierpiałam na "indecision chronique" ( z fr. chroniczne niezdecydowanie). Całkiem niedawno natknęłam się na francuski artykuł opisujący współczesne 20-30 latki. Zgodnie z tekstem należałam do pokolenia "Young Adults" porażonego kwestią "Faire le bon choix " ( z fr. "dokonania właściwego wyboru"). Przed podjęciem decyzji np. wyjazdu na wakacje potrafiłam spędzać godziny na szukaniu opinii na stronach internetowych, porównywaniu cen itp. co bardzo denerwowało moich wszystkich byłych partnerów. Gdy dokonałam już wyboru a okazało się, że przeoczyłam jakaś lepszą opcję, miałam kaca przez kilka dni. Syndrom FOMO "fear of missing out" dawał mi się we znaki. Kiedyś nawet ciężko mi było wybrać coś tak banalnego jak podkład do makijażu. Nauczyłam się eksperymentować i kupować w ciemno. Tak też czyniłam często w restauracjach nie czując, że mam ochotę na coś konkretnego. 
-Wezmę śniadanie kontynentalne- powiedziałam do kelnerki. "Jajka na bekonie, ser, masło, sałata, pomidory, ogórki"- uśmiechnęłam się dumna ze swojego wyboru i wzięłam łyk pysznego zimnego piwa z sokiem.

- Ja poproszę to samo- powiedziała Arleta do kelnerki.
" Réveille toi, super temps, viens a la plage, on va boire la bière, ca sera chouette" ( z fr. " Obudź się, super pogoda, przyjdź na plażę, będziemy pić piwko, będzie fajowo")-pisałam po chwili wiadomość do Alexandre.
"Slt, je vais prendre la douche, je viens, je te téléphone apres :)" ( z fr. " Cześć, wezmę prysznic i przychodzę, zadzwonię" - odpowiedział na mojego sms-a.





After party "zapiekanka", made in Poland. Sopot 5 a.m.



Sopot Molo 6.30 a.m.

Sopot "Munciak"- 6.50 a.m.




***







Szliśmy trzymając się za ręce. Kiedy wyszliśmy z klubu nasze oczy porazilo poranne światło. Było tak ciepło i  miło na zewnątrz, że czułam się jakoś niezwykle. Podążaliśmy w kierunku plaży.
- Tu vois ca, en France ca n'exist pas ( z fr. "Czy ty to widzisz, we Francji coś takiego nie istnieje") - tłumaczył Alexandre, kiedy mijaliśmy roześmianych ludzi na ulicach.
- Chez nous, c'est plus dangereusement et personne n'est marche pas le matin a 5 heure comme ca, vous aimez plus la fêtes aussi je trouve- c'est pas la même mentalité que en France (z fr. "U nas jest bardzo niebezpiecznie o takiej porze- o 5-tej rano, dlatego nikogo nie ma na ulicach. Poza tym wy lubicie imprezy- macie inną mentalność niż Francuzi")- tłumaczył. Wchodziliśmy teraz na sopockie Molo. Usiedliśmy na pomoście. Wschód słońca był przepiękny.
- Les francaises ne connaissent pas tout ca (z fr. "Francuzi nie znają tego wszystkiego")- mówił dalej. Dokładnie wiedziałam co ma na myśli. Nasz kraj nie cieszył się zbyt dobrą opinią wśród Francuzów. Tylko nieliczni jak Alexandre, który trafił na program Erasmus do Polski albo ci, którzy w jakiś sposób trafili do nas do pracy potrafili dostrzec piękno naszego kraju. Zakochiwali się w nim. Natomiast ja wiedziałam, że jako przedstawicielka mojego pokolenia zmieniam opinie i robię skuteczną kampanię reklamową dla naszego kraju. Pomimo, że dla wielu byłam tylko jedną z "fille de l'est" ( z fr. "kobieta ze wschodu) z tej gorszej części Europy, to również wielu udawało mi się przekonać do przyjazdu do Polski. Satysfakcja zawsze była murowana. Wtuliłam się teraz w ramiona Alexandre-a. Od dawna nie było mi tak dobrze. Byłam w "pardis" w naszej Polsce.

***



Było piękne sobotnie słoneczne przedpołudnie. Zmierzałyśmy właśnie na rendez-vous w sprawie wynajmu mieszkania na Malo les Bains. 
- O taki samochód ma moja koleżanka- wskazała Eliza palcem na samochód stojący na parkingu. Spojrzałyśmy w stronę samochodu.
- A ten obok to mój- odezwał się nagle głos polski za naszymi plecami. Zaskoczone odwróciłyśmy głowy. 
- Dzień Dobry Paniom- rzucił przyjaźnie w naszą stronę  Pan na oko po 60-tce, malujący parapet w oknie. Uśmiechy od ucha do ucha namalowały się teraz na naszych twarzach. Po krótkiej konwersacji okazało się, że Pan jest Polakiem, który mieszka we Francji od czasów kiedy zmuszony został w latach 80-tych do wyjazdu. 
- Dzień dobry- odezwał się drugi głos po polsku. Tym razem była to starsza Pani- usłyszałam tu jakąś konwersację po polsku i pomyślałam, że się przyłączę- uśmiechnęła się sympatycznie kobieta. 



 

Po dalszej wymianie zdań dostałyśmy zaproszenie na "aperitif" do Państwa zaraz po skończeniu "rendez-vous" w sprawie mieszkania. W południe zasiedliśmy w ich ogrodzie i w akompaniamencie białego i różowego wina odbyliśmy niezwykłą podróż międzypokoleniową. Oni opowiadali jak to zostali zmuszeni do wyjazdu z Ojczyzny. I tu pojawił się kontrast między ich wygnańczym losem, a naszymi pobudkami wyjazdu z kraju, gdzie zdobyłyśmy wykształcenie i wszystkie rozpoczęłyśmy pracę w zawodzie. W moim przypadku o emigracji zadecydowała ciekawość życia, zamiłowanie do podróży, chęć nauczenia się czegoś nowego, podszkolenia języka i większe możliwości rozwoju w zawodzie "kinésithérapeute"we Francji. Pan Marian i jego rodzina "musieli" wyjechać, aby ich podstawowe warunki istnienia komórki społecznej zostały przywrócone. Mąż Pani Maryli był wielbicielem i fascynatem historii, miał wyrobione zdanie i swych zwolenników politycznych w naszym kraju. Jako prezent dostałyśmy od niego jego książkę autobiograficzną z dedykacją.  Jego żona z dumą pokazywała zdjęcia swojej rodziny w dużej części rozrzuconych po całej Francji, ale również mieszkających w Polsce. Byli przykładem małżeństwa idealnego. On patrzył na nią pytającym wzrokiem nalewając sobie wina, ona z uśmiechem "kręciła nosem" kiedy widziała, że nalał dość sporo specyfiku do kieliszka.
   Wymieniliśmy również kilka zdań na temat służby zdrowia. Pani Maryla niedawno przeszła chemioterapię. Opowiadała nam o swoim przemiłym i niezwykle profesjonalnym lekarzu, który jak określiła ma taki kolor skóry, jak czarna bluzka Julii. Pomogłyśmy jej wyłożyć zastawę. Na "entrée" była sałatka i kiełbaski norymberskie. Potem gołąbki w sosie pomidorowym. Przepyszne. Wyszłyśmy zadowolone lekko pijane i napełnione pozytywną energią. Podróż pokoleniowa nie zawsze przybierała jednak taki charakter, jak z napotkanym Państwem- inteligentnymi, światłymi ludźmi, będącymi na bieżąco z sytuacją i warunkami życia we współczesnej Polsce. Nord Pas de Calais to teren, gdzie mieszka 500 tys. osób pochodzenia polskiego. W szpitalu stykamy się na co dzień z polskimi pacjentami. Część z nich to rzeczywiście Polacy. Jednak wielu z nich jest tylko "d'origine polonaise" (z fr. "pochodzenia polskiego"). Nie znają swoich korzeni, nigdy nie odwiedzili Polski i nie mówią naszym językiem. Mało tego, zdarzają się też takie osoby, które uważają nas za kogoś gorszego, bo przychodzimy z wykształceniem z biednego, wręcz zacofanego kraju, który to ich dziadkowie niegdyś opuścili. Natomiast oni uważają się za szczęściarzy, gdyż ich rodzice czy dziadkowie zamienili niegdyś Polskę na Francję. Wtedy jest mi wstyd. Ja w przeciwieństwie do nich mówię z dumą o swoim kraju. Ale wiem, że to kraj w którym nigdy tak naprawdę, niczego mi nie zabrakło. Dlatego w jakiś sposób rozumiem powody ich myślenia. Tylko przykro mi, że nie są ciekawi swoich korzeni. Zakotwiczeni mocno we francuskiej ziemi, zatracili współczesny obraz kraju swoich rodziców i dziadków. Pomiędzy 1920 i 1923 najwięcej emigrantów wyjechało do Nord- Pas de Calais. Pracowali głównie w kopalniach, które skupione były w "Bassin minier du Nord Pas de Calais" (Lens, Douai, Valenciennes i okolice). Z opowiadań pacjentów wiem, jakie to musiało być trudne. Ze względu na duże różnice kulturowe wytworzył się pewien rodzaju "kontrast"i "izolacja" miedzy praktykującymi katolicyzm Polakami a prawie w ogóle niepraktykujacymi Francuzami. Zdarzały się zachowania "ksenofobiczne" w stosunku do polskich emigrantów. Z kolei Polacy postrzegali Francuzów jako antyreligijnych. Jedna pacjentka opowiadała mi, że w szkole francuskie dzieci mówiły, że jest "sale polonaise" czyli "brudną Polką". To wszystko spowodowało, że integracja Polaków z Francuzami przebiegała bardzo trudno. Polacy izolowali się we własne grupy podtrzymując swoje tradycje i praktyki katolickie. Dziwny obraz Polski sprzed lat zafiksował się w umysłach wielu osób pochodzenia polskiego. Jako pokolenie wykształconych Polaków i przedstawicieli pokolenia Milenium zostałyśmy zszokowane opinią o Polsce i zamierzchłym jej obrazem, który utrzymywał się w przekonaniach naszych rodaków. "Association Nord Pas de Calais", które zatrzymało w umysłach nieaktualny wizerunek naszego kraju, pokazuje polski film nagrany we Francji z Borysem Szycem w roli głównej. Jedna ze scen pokazuje nasz szpital, gdzie ojciec głównego bohatera przechodził rehabilitacje po zawale. Tytuł filmu "Kret"  po francusku "Dette" porusza głównie temat polskiej lustracji.



***










Znów byłam w Sopocie. Był wschód słońca. Alexandre wspinał się po rusztowaniach na Molo z plaży. Jakiś blondyn o niebieskich oczach wyciągnął do niego rękę. 

- Give me your hand my friend (z ang. "Podaj mi rękę przyjacielu")- powiedział i pomógł mu wspiąć się na pomost. Trzymałam buty na obcasie w jednym ręku i spoglądałam w górę na żelazne rusztowania zastanawiając się, jaką technikę wspinaczki wybrać, żeby była skuteczna. Podałam buty Alexandre-owi. Spojrzałam na swoją letnią jaskrawą sukienkę. "Szkoda byłoby ją zniszczyć"- pomyślałam i postawiłam nogę na żelaznej rurce. Po chwili poczułam, że Alexandre obejmuje mnie w pasie, podnosi i stawia na pomoście. Arlecie pomógł nasz niebieskooki nieznajomy.

- How are you?-zapytał facet, który pomógł nam się wdrapać na molo.

- Great, where do you come from?- zapytałam obcokrajowca.

- Sweden- odpowiedział i uśmiechnął się.

- What are you doing here?- kontynuowała Arleta.

- I came on holidays, I love Poland! - odpowiedział nasz towarzysz.

- We also...- zaśmialiśmy się.

- Have a nice day- powiedzieliśmy do niego chórem.

- You too guys- rzucił odchodząc niebieskooki blondyn w naszą stronę.

Znów witał nasz piękny wchód słońca. Arleta ruszyła przodem. Ja tańczyłam z Alexandre na pomoście... :)

"Czy powrócę do Kraju, do Polski? Nie, chyba, nie. Zadomowiłem się na gościnnej Ziemi Francuskiej. Tu jest moja najbliższa rodzina. Francja stała się moją drugą ojczyzną. Ale zaręczam, że podobnie jak miliony z nas:
ROZPROSZONYCH SPOD BIAŁOCZERWONEJ 
"Ja jestem Polakiem"*

* fragment książki Mariana Dziwniela pod tytułem " Z nad Niemna przez Odrę nad Sekwanę". 

Źródła do post:
- Newsweek- 27.05/02.06.2013, Aleksandra Krzyżaniak- Gumowska - "Pokolenie klapki"
- Glamour - 04.2013, "Tout indecises; Bienvenue dans l'embarras ( du choix)!"
- Marian Dziwniel " Z nad Niemna przez Odrę nad Sekwanę"
-

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Rehabilitacja we Francji i Polsce.








Porównanie jakości usług rehabilitacyjnych.


Jakie mamy zasadnicze różnice, jeśli chodzi o pracę fizjoterapeutów, w Polsce i we Francji? Zaznaczam, że będę narazie opisywać moje doświadczenia z regionu Nord Pas de Calais.  W przyszłości, gdy zmienię pracę, opiszę jak to wygląda w innych regionach. Tu przedstawię sytuację w szpitalu publicznym, odniosę się również do usług w gabinetach fizjoterapeutycznych i rehabilitacji domowej, która - może was zaskoczę - ale jest jakościowo gorsza od polskiej. Jako, że w Polsce nie ma regulacji prawnych dotyczących naszego zawodu i gabinet może otworzyć byle masażysta, konkurencja jest duża i każdy stara się dokształcać przeważnie za własne pieniądze. Pracując w Warszawie w gabinecie, myślałam, że jest to "fabryka" a ja jestem automatem, który wyciąga punkty od polskiego NFZ dla mojego pracodawcy. Pracodawca naciska, aby w jak najkrótszym czasie zapisać jak najwięcej pacjentów i zarobić jak najwięcej punktów. Mylicie się, jeśli myślicie, że gabinet francuski różni się pod tym względem od polskiego.  Przerób pacjentów jest równie - lub jeszcze bardziej - ekspresowy, gabinety nie mają specjalizacji, a leczenie ruchem jest często wyłączone lub minimalnie skrócone i zastąpione światłoterapią i elektroterapią. Mniej używa się tu również krioterapii i laserów, nikt nigdy nie widział tu therapy neurac, czy komór krioterapeutycznych.  Małe dziecko ze stopami końsko - szpotawymi przychodzi to tego samego gabinetu, co pani z lumbago, dzidziuś do rehabilitacji oddechowej czy nastolatka ze skoliozą i pani po ciąży na ćwiczenia mięśni miednicy. Nie jest tak, że gabinety specjalistycznie nie istnieją, jednak w regionie w którym obecnie mieszkam, jest ich naprawdę niewiele, a tych, gdzie robi się "wszystko" jest naprawdę dużo. Jak się domyślacie jakość usług w tym momencie dramatycznie spada. W szpitalu uwaga skupiona jest na pacjencie. Wpółpracuje cały zespół: lekarz, fizjoterapeuta, ergoterapeuta, dietetyk, psycholog, pielęgniarka i doradca socjalny. Raz w tygodniu - badanie pacjenta w obecności lekarza, fizjoterapeuty i pielęgniarki, raz w tygodniu - spotkania całego zespołu medycznego. To oczywiście bardzo dezorganizuje nam pracę, gdyż trzeba "wisieć" non stop na telefonie i zmieniać godziny przyjęcia pacjenta. O tym wspomnę, w poście z opisem mojego dnia pracy w szpitalu. Dalej brak organizacji pracy powoduje, że jednego tygodnia mam np. 6 pacjentów, a drugiego 11. Przy drugiej opcji jestem zmuszona prowadzić pewnego rodzaju rehabilitację "stacyjną", co jeszcze w przypadku niektórych schorzeń ma sens, ale takowa praca z pacjentami neurologicznymi, jak wiecie, jest zupełnie bezsensowna. Dodam, że nigdy nie rozumiem działań ergoterapeuty z moim pacjentem, który zawsze wraca do mnie z bólem po takowym seansie. Mam wrażenie, że we Francji, w moim szpitalu idzie się na "ilość" nie na "jakość", żeby pacjentowi wydawało się, że cały czas się nim ktoś zajmuje. Seans z fizjoterapeutą, najlepiej dwa razy dziennie, do tego ergoterapeuta, potem jeszcze instruktor sportu, dietetyk itd. A jeśli to nie skutkuje -  pozostaje sesja z psychologiem...



Porównanie możliwości zarobkowych fizjoterapeutów w gabinetach i szpitalach oraz  możliwości dokształcania zawodowego.

Wachlarz samych kursów fizjoterapeutycznych różni się znacznie od polskiego. Francuzi posiadają wiele własnych metod fizjoterapeutycznych, jednak wiele międzynarodowych kursów, które możemy zrobić w Polsce, nie istnieje we Francji. Biorąc pod uwagę jednak, że często opłatę za kurs uiszcza szpital, a w przypadku pracy w gabinecie, gdzie ma się obowiązek założenia własnej działalności, można go sobie wliczyć w koszta włącznie z pobytem w hotelu i kosztem trasportu (np. biletu samolotowego) - to mamy tutaj duże możliwości rozwoju i jesteśmy bardziej chronieni przez francuskie prawo niż w Polsce. W gabinetach nasze zarobki zależą od ilości pacjentów z którymi pracujemy. Niemożliwe jest więc wykorzystywanie nas przez pracodawcę , poprzez tzw. zapisywanie pacjentów "na kupę", bez jednoczesnego wzrostu zarobków. Pensje na poziomie pensji pań sprzątających (co niestety zdarza się w Polsce) są tutaj niemożliwe. Według organizacji, do której teoretycznie ma obowiązek zapisu, płatności i przynależności każdy fizjoterapeuta we Francji, każdy pacjent ma prawo do 30 minut rehabilitacji indywidualnej, a fizjoterapeuta przyjmuje 2, 3 pacjentów maksymalnie w tym samym czasie. W teorii więc, fizjoterapeuta, który przekroczy tę liczbę pacjentów nie ma prawa do zwrotu pieniędzy z ubezpieczenia zdrowotnego pacjenta. W praktyce wielu fizjoterapeutów łamie te zasady. Dlatego zdarzają się żądania ubezpieczalni, skierowane do właścicieli gabinetów nie przestrzegających tych reguł, o zwrot dużych sum pieniężnych. Z tego  powodu zdarzyło się w naszym regionie samobójstwo. Małżeństwo osteopatów - fizjoterapetów popadło w dlugi i pułąpkę systemu, z której nie potrafili wyjść.
 Fizjoterapeuta stosujący się do zaleceń odgórnych, pracujący 35 h tygodniowo, będzie zarabiał około 2100 euro na miesiąc. Pracujący od poniedziałku do piątku od 9.00 do 19.00, z przerwą 30 minut, zarobi około 6400 brutto, co po odliczeniu wszystkich opłat da kwotę 3200 euro netto. Pracujesz, ile chcesz i kiedy chcesz, bo masz swoją własną firmę. Rehabilitacja w placówkach publicznych jest na wyższym poziomie od tego, który mamy w gabinetach prywatnych, jednak zarobki publiczne dużo niższe. Pensja początkującego fizjoterapeuty to około 1380 euro- zawód ten jest często umieszczany w  kadrach kategorii B. Jak ktoś zna realia i ceny we Francji, zdaje sobie sprawę, iż pensja ta jest dość niska. Ilość pacjentów w szpitalach publicznych jest niższa, mimo iż często jesteśmy zmuszone do prowadzenia tzw. "stacyjnej" rehabilitacji ruchowej. I uwaga! Środa to dzień, w którym pracujemy za kobiety z dziećmi, które mają prawo do pracy na 80% etatu. W praktyce, to pozostali pracują więcej - nie mając z tego żadnych profitów. Taka polityka prorodzinna. Niesprawiedliwe to - ale zawsze zachęca kobiety do rodzenia. W gabinetach skraca się do minimum czas pracy z pacjentem, ale każdy pacjent powoduje spływ danej kwoty na konto indywidualnej firmy fizjoterapeuty. Rehabilitacja domowa sprowadzona naprawdę do minimum i dużo niższa jakościowo niż ta, której dokonywałam w polskich warunkach. 



Jak bardzo ceni się nasz zawód we Francji.

Nasz zawód jest jedną z najczęściej poszukiwanych profesji w tym kraju. Możemy wybierać i przebierać w ofertach pracy praktycznie w całej Francji. Początkowe zarobki to około 1400 euro w placówkach publicznych. Tu istnieje system dość powolnego awansu i stosunkowo niewielkiego wzrostu kosztów na przestrzeni lat. Dostaje się tak zwane stopnie "echelon". Jednak praca może być pewna i jest dość sporo profitów z racji posiadania rodziny. Dodatkowo oficjalnie we Francji pracuje się 35 h  tygodniowo, co rzekomo miało zmniejszyć istniejące bezrobocie. W praktyce często pracuje się tak, jak w Polsce. Ja np. 7h i 40 minut, a dodatkowo przepracowane godziny odbiera się urlopem tzw. RTT. Dodatkowo, jeśli weźmiemy urlop w okresie mniej atrakcyjnym, dostaniemy ekstra dwa dni. Ja mam 45 dni urlopu (wliczone 2 dni profitu). Oczywiście w pracy jesteśmy o godzinę dłużej, bo mamy obowiązkową przerwę od 12 do 13 - stej, której żadna z nas nie znosi. Wracamy zazwyczaj najedzone i śpiące do pracy...
W gabinetach zarobki wahają się od 2, 5 tys euro, poprzez 3/4 tys przeciętnie wzwyż w zależności od tego, ile pracujemy i jak wielu przyjmiemy pacjentów.
Sytuacja, o której opowiadał nam francuski kolega, bardzo nas zszkowała. Szpital zaproponował mu najpierw 6 tysięcy euro, a kiedy odmówił, 12 tysięcy jednorazowo, aby podpisać umowe na 5 lat pracy i dodatkowo opłacić mu studia. Christoph jednak odmówił, gdyż nasz szpital dał mu większe możliwości rozwoju i opłacał również studia fizjoterapeutyczne, które wahają się od 174 euro poprzez przeciętnie 2,5 tys. euro do 8,5  tys  euro rocznie i trwają 3 lata. Dodam, że studia były niegdyś dwuletnie, dlatego też postanowili, że dorzucą "rok medycyny" do fizjoterapii, żeby wyrównać standardy do Europy. Witamy w Żabolandii i vive la France!!! :)






1. Blog francuskiego fizjoterapeuty.

http://leya-mk.blogspot.com/2012/02/pour-rouler-en-ferrari-faites-kine.html

2. Paradoks polskiej rehabilitacji wynikacjący z braku regulacji prawnych.

http://natemat.pl/66221,rehabilitacja-grozy-czeka-na-autoryzacje-w-polsce-prace-fizjoterapeutow-ogranicza-polityka-to-paradoks




czwartek, 30 maja 2013

Zmiana kraju. Taniec w deszczu w Warszawie.



***





Warsaw 22 degrees and sunny weather - czytałam na tablicy w Belgii. „Super”- cieszyłam się patrząc na deszczową i ponurą pogodę za oknem.  Popatrzyłam na swój strój. „Hmm,  jak zwykle wytoczę się z samolotu w swetrzysku i  kurtce, a tu wszyscy na krótkim”- pomyślałam  z uśmiechem. Już za chwilę wzbijałam się w przestrzeń podniebną. Start samolotu był dla mnie czymś niezwykłym. Po francusku słowo "decollage" czyli "odklejanie"-  było dla mnie wielką przyjemnością. W momencie "odrywania" czułam, że wszystkie moje ludzkie problemy  zostawiam na ziemi, a mój umysł oczyszcza się.
- Więc jak jest po francusku lądowanie? – zapytałam kiedyś francuskiego pacjenta, nie mogąc uwierzyć,  w podwójne znaczenie czasownika „decoller”(odklejać).  
- Collage? ( przyklejanie)
- Nie, niestety, nie działa to w dwie strony - odpowiedział rozbawiony.
- Hmmm...  szkoda -  powiedziałam nieco rozczarowana, ale uśmiechnięta.
Z Ryanairem łączyła mnie odrębna historia. Zaraz po studiach, kiedy  nie mogłam znaleźć dobrej pracy zmuszona byłam pracować jako masażystka. Klienci - nawet w Sheratonie i Holiday Inn-ie... Nie dość, że była to ciężka praca fizyczna (często taszczyłam ze sobą przenośny stół do masażu), to domyślacie się, że było to momentami uwłaczające...
Pewnego dnia udałam się na interview do tych linii lotniczych. Dostałam się bez problemu, jednak proponowane wynagrodzenie i renoma owych linii, a także konieczność zapłacenia za kurs i przymusowy wyjazd z kraju ( Ryanair nie posiada baz w Polsce) sprawiły, że jednak postanowiłam uzbroić  się  w cierpliwość i znaleźć coś zgodnego z moim wykształceniem. „Ryanair be fair”- brzmiało hasło uciśnionych pracowników tej firmy lotniczej. Dodatkowo, bycie kelnerką  nie było dla mnie szczytem moich aspiracji. Co innego, za dobre pieniądze, w renomowanej firmie i z możliwością zwiedzania świata... „Jeśli już to linie międzynarodowe”- postanowiłam sobie. Zwiedzanie na zasadzie oglądania przez kilka minut płyt lotniskowych w Europie  i premie od sprzedawanego żarcia i kartek zdrapek na pokładzie, nie było szczytem moich ambicji zawodowych.  Natomiast Emirates albo Etihat Airways - to linie, gdzie mogłabym zrobić karierę...

***

- One small Orange juice please - zwróciłam się do stewardessy na pokładzie linii Ryanair. Jak zwykle wczoraj pakowałam się o godziny 2-giej w nocy. To moja negatywna cecha, z którą staram się walczyć. Nie potrafię w szybki sposób ułożyć rzeczy w torbie. Robię listę, staram się zmobilizować, ale nigdy finalnie nie kładę się wcześnie spać przed dniem wyjazdu.
- S-il vous plait - powiedział do mnie starszy pan steward oddając mi rachunek. Stał obok lekko pucołowatej stewardessy i wstukiwał  ceny zakupywanych przez pasażerów produktów.
***

Tłumaczyłam właśnie ćwiczenie pacjentce po złamaniu głowy kości ramiennej, kiedy poczułam, że w kieszeni wibruje mi komórka.  Przeniosłam się do biura, aby odebrać. Spodziewałam się kuriera zamówionego w Polsce e-mailowo oraz kuriera, który miał odebrać moje buty ze Stradi, które okazały się za duże. Zanim doszła przesyłka ze sklepu on-line z numerem 38, kupiłam o rozmiar mniejsze bezpośrednio w sklepie w Lille. W telefonie zabrzmiał głos w języku francuskim.
- C’est pour un colie madame ( z fr. „to w sprawie jednej paczki, proszę pani") - mówił glos w telefonie.  Tak, był do kurier, który miał zwrócić moje sandały do Barcelony. 
Po południu - drugi telefon. Znów głos francuski - ku mojemu zaskoczeniu. Nie wysyłam nigdy niczego z Francji do Polski, tylko w drugą stronę. Teraz kiedy wiedziałam, że chcę wyjechać i zmienić swoje życie, wysyłanie pudełek dawało mi dziką satysfakcję. 
Mieszkanie powoli pustoszało.  Stałam teraz z dwoma pudłami czekając na kolejnego kuriera.  Za chwilę wracałam na salę zadowolona, że kurier zdążył na czas, dzień przed moim wyjazdem. Dwa pudełka już ruszyły do Polski  - w ślad za mną. 
 Zauważyłam teraz Panią ze szpitala, która zajmowała się pocztą.
- Milena, przyszła paczka do ciebie, już podpisałam - zwróciła się teraz do mnie Iza. „A jednak! - moje soczewki circle lenses z allegro”. Zamówione na początku maja, utknęły w Polsce i było trochę zamieszania zanim to odkręciłam. Ucieszona jeszcze bardziej niż minutę wcześniej, powiedziałam do siebie w myślach: „ No to mamy dzień kuriera  .” 
***

Patrzyłam, jak zwykle, z przerażaniem na zegarek.  Obok mnie była dziewczyna z wielką walizką i plecakiem. „ Wreszcie ktoś podobny do mnie”- pomyślałam patrząc na sympatycznie wyglądającą buzię otoczoną kasztanowymi lokami.
- Le train va peut-etre arriver maintenant ( z fr."pociąg może przyjechać teraz") - zwrócił się do nas kierowca i otworzył drzwi zanim skręcił na przystanek dworcowy. Przejazd był już zamknięty. Wyskoczyłyśmy. Do peronu miałyśmy kilka kroków.  
- Putain, c’est pas vrai - posypały się wulgarne słowa francuskie, które, jak dla mnie, nie miały wcale brzmienia i mocy  wulgaryzmów w  języku polskim.  Patrzyłyśmy teraz jak pociąg odjeżdża. „Standard”- powiedziałam sobie w myślach i usiadłam na metalowym krzesełku przytwierdzonym do muru dworca. 
- Et il fait froid en plus ( z fr. "do tego jeszcze jest zimno") - kontynuowała moja towarzyszka. „Mogłam wziąć samochód”- pomysł ten wpadł mi już wcześniej do głowy, gdy przez kilometr taszczyłam torby na przystanek oddalony kilometr od szpitala. Poprosiłabym przecież dziewczyny, żeby go potem zabrały z dwora.  Ale było już za późno.  „Nie dość, że singielka to jeszcze emigrantka”- pomyślałam z ironią. Ale już za 8 godzin maszerowałam po terminalu na lotnisku  Chopina w Warszawie, taszcząc  swoje „trobiska” z samolotu.  Patrzyłam na  zakochane pary witające się z kwiatami, rodziny, ludzi z kartkami, szukających osób, których nigdy jeszcze w życiu nie widzieli.  A ja znów sama… ale tym razem było mi dobrze! 








 SKM z lotniska na dworzec 




Otaczali mnie ludzie ubrani w letnie ciuchy, w krótkich rękawkach i szortach, letnich sukienkach i sandałach. Byłam jak Alicja z krainy czarów, która po przejściu przez lustro, doświadczała innego świata... Burza - ciepły, letni deszcz z błyskami i piorunami - spotkała mnie na dworcu centralnym w Warszawie.  Jak ja dawno tego nie słyszałam i nie czułam ! - Miałam ochotę tańczyć, ale moje torby za bardzo mi teraz ciążyły.




Warszawa - woła mnie moim imieniem na słupach ogłoszeniowych!  :)








- Jestem w Dunkierce tylko na kilka miesięcy, bo organizuje spektakle teatralne - tłumaczyła Elise, którą prawdopodobnie poznałam dzięki ”faux pas”  Dk busa. Ten jeden jedyny raz  bus "dunkierkowski" przyczynił się swoją gafą  do czegoś dobrego.
- Na co dzień mieszkam w Barcelonie - kontynuowała Elise.   Długo rozmawiałyśmy i wymieniałyśmy się doświadczeniami. Zaplanowałyśmy spotkanie  w Dunkierce. Zapytałam, czy oprócz hiszpańskiego Eliza zna również angielski i niezwłocznie podałam jej adres mojego bloga. Ostatnio poznałam sporo nowych, nietuzinkowych, Francuzek.  Byłam bardzo szczęśliwa, bo nie miałam dotąd ani jednej  francuskiej przyjaciółki.  A teraz zanosiło się na to, że będę  ich miała aż kilka... 






- Madames et monsieurs- attachez vos ceitures de securite s-il vous plait- nous attendons des turbulences. Ladies and gentelman, fasten your seatbelts,  please. We are expecting some turbulaces - zabrzmiało z głośników w samolocie. Przekraczaliśmy granicę kłębiastych białych chmur i już za chwilę zobaczyłam, oświetlony przez promienie słoneczne, ląd. Co czułam przed samym lądowaniem w moim kraju to trudno określić. Smutek i radość mieszały się w moim sercu. Za każdy razem zastawałam Polskę inną - piękniejszą, nowocześniejszą niż tą, którą zostawiałam.  Wiem, że moje spojrzenie było za każdym razem nieco subiektywne, ale mimo ciągłych narzekań koleżanek z Polski  miałam wrażenie, że wszyscy w kraju idą naprzód, a ja jestem gdzieś "zawieszona" i coś tracę. Pozytywne nowości w ojczyźnie cieszyły mnie, ale byłam smutna, że wszystko działo się bez mojego udziału. Z drugiej strony, chciałam przywieźć jak najwięcej waluty europejskiej. Niech mój kraj się bogaci, wolę wydawać tu niż we Francji! 
Patrzyłam teraz na zarysy poletek i domków pod nami. Zmysły ludzkie nas tak zawodzą - myślałam widząc przesuwające się samochody wielkości mrówek i miniaturowe budynki wielkości mojego paznokcia. Nagle przypomniałam sobie, jak kiedyś wierzyłam, że w jądrze atomu jest taki wszechświat jak nasz, a w nim kolejne atomy, jądra i wszechświaty i tak bez końca. Jak możliwa jest nieskończoność ? - zadawałam sobie kiedyś pytanie. To tak, jak absolut, nasz ludzki umysł tego nie ogarnia, ale przecież w nauce nieskończoność istnieje, a w wiarach istnieje absolut czyli Bóg, w którego tak wielu ludzi wierzy. Już za moment patrzyłam na płytę i nasze wielkie polskie lotnisko Chopina w Warszawie. Czułam ekscytację.  „C’est parti”- pomyślałam po francusku. Od tego momentu czekały mnie bardzo intensywne wakacje…





poniedziałek, 20 maja 2013

Gdzie przeszłość miesza się z teraźniejszością w zielonym świetle.




Teraźniejszość w belgijskiej kafejce i kinie.













„Nie można przeżyć na nowo czasu, który się już raz przeżyło.” 



„Tak oto dążymy naprzód, kierując łodzie pod prąd, który nieustannie znosi nas w przeszłość.”



Francis Scott Fitzgerlad "Great Gatsby"











      Kończyłyśmy właśnie konsumować „tarte aux pommes chaude” (z fr. tarta z jabłkami na ciepło) z bitą śmietaną i lodami w Kosijde w Belgii. Dopijałam cappuccino patrząc przez szybę na morze, które miało teraz w promieniach słońca morski kolor. Promienie te grzały wielkie okna, które oddawały przyjemne ciepło do wnętrza. W tym czasie kiedy już w Polsce zaczęły się upały i suche dni, u nas jak zwykle było wietrznie i chłodno. Na górze uchylony był zasuwany dach i cyrkulujące powietrze łagodnie owiewało nasze ciała. Spojrzałam teraz na telefon. Miałyśmy dokładnie pół godziny do filmu. Upojone chwilą czekałyśmy na kelnera siedząc w wielkich wiklinowych fotelach. Już za chwilę miałyśmy się przemieścić do „cinema” (z fr. kino). Dlaczego w Belgii? Powód był prosty- nie tolerujemy francuskiego dubbing-u, a niestety w Dunkierce wszystkie nowości filmowe  były dubbing-owane. Bleee…Nie da się tego oglądać. Na szczęście mieszkamy 10 km od Belgii, a tam jest zupełnie inaczej. 


Plaża dzieś między Francją i Belgią .


Nie wiem czy to wynika z tego, że ludzie są lepiej sytuowani, ale za każdym razem kiedy jestem w Belgii czuję jakbym przeszła do innego świata. Wszyscy eleganccy, pachnący, stylowi…Mówią z łatwością w językach obcych. Belgia to mały kraj, który masz aż trzy oficjalne języki. Być może wynika to właśnie z tego, ale ilekroć próbowałam porozmawaić z kimś po angielsku nigdy nie miałam najmniejszego problemu. W kinie dubbing jest tylko dla dzieciaków. Napisy po holendersku i francusku widnieją na dole ekranu i przede wszystkim oryginalny głos aktora. Przecież gra aktorska to nie tylko mimika twarzy i ruchy ciałem, ale także odpowiednie modulowanie głosem, który jest dla mnie tak ważny i nieodzownie łączy się z daną osobą. 

- Voila- l’addition (z fr. rachunek)- comment dire ca? ( z fr. jak to powiedzieć)- do-wie-dze-nia- pożegnał nas sylabizując w naszym języku bardzo sympatyczny kelner.  Nieomylnie rozpoznał polski, kiedy rozmawiałam wcześniej z Julią. 

- Oui, merci- odparłam, mając tego typu miłe doświadczenia językowe tylko w Belgii i Holandii. W Lille kelnerzy mówią co prawda całkiem dobrze po angielsku. Co innego w  Dunkierce. Jedyne co udało się raz wydukać kelnerowi, kiedy po raz pierwszy jadłam małże na "Malo de Bains"drugiego dnia mojego pobutu we Francji, z moim byłym facetem i zostawiałam ich sporą część, gdyż mój żołądek średnio je tolerował, było pytanie „not good?”. 
- Dziękujemy- odpowiedziała po polsku zadowolona Julia zostawiając "pourboire" (z fr. "napiwek"). 
      Już za chwilę byłyśmy na sali kinowej. Zadowolone rozsiadłyśmy się na siedzeniach i bez wytchnienia oglądałyśmy kolejną mistrzowską rolę Leonarda di Caprio. 








Niedawna przeszłość w Polsce czyli wizyta w Zakopcu.








   Szliśmy za rękę z trudem utrzymując równowagę na śliskich ośnieżonych chodnikach. W oddali widać już było choinkę i rozświetlone Krupówki przystrojone w klimacie zimowym. 




- Zobacz- to tutaj, knajpa z zieloną gwiazdą- mój instynkt podpowiada mi, że to fajne miejsce- mówił z entuzjazmem w głosie. Zapatrzony był teraz w zielone światło w oddali niczym Jay Gatsby w filmie, który zachwycił mnie niesamowitą atmosferą, kostiumami kolorem i nowatorską ścieżką dźwiękową.    
- Chodźmy więc!- zakomenderowałam i ruszyłam w stronę zielonego światła.
Wnętrze knajpy było rzeczywiście niezwykłe.  Całość zrobiona w drewnie, światło biło od rozświetlonych kilku gwiazd rozmieszczonych w różnych częściach pomieszczenia. Na suficie dziwna kula w biało czarne esy- floresy. W gablotach prace ręczne- z możliwością  ich wykupienia.










 Usadowiłam się w jednym z kątów przy stole zrobionym z starej maszyny do szycia, zupełnie takiej jaką mamy u babci, z żelaznym pedałem na dwie nogi do naciskania i napędzania jej. Na stoliku stała charakterystyczna lampka nocna.




- Tu jest „chouette”  ( z fr. „fajnie”)!!!- wyraziłam swoje zadowolenie po francusku.
- Widzisz, mówiłem ci, że mój instynkt mnie nie zawodzi. Często robię coś spontanicznie i przeważnie to działa- odpowiedział z nutą satysfakcji w głosie. Po chwili podszedł do nas wyglądający bardzo sympatycznie chłopak.
- Dobry wieczór, czego się napijecie?- zapytał bardzo gościnnie.
-Hello!- powiedział do niego mój towarzysz.
-Oh, hi, where do you come from? ( z ang. skąd jesteście?) –  natychmiast zareagował chłopaczek.
- France- kontynuował mój towarzysz.
- Ah, salut, comment ca va?( z fr. „jak leci?”)- zapytał tym razem po francusku nasz gospodarz.
-Ca va bien, merci ( z fr. świetnie, dzięki) - odpowiedzieliśmy.
- Vous etes francaises? ( z fr. „jesteście Francuzami?”) – pytał dalej.
- Moi je suis polonaise ( z fr. „ Ja jestem Polką)-  odpowiedziałam dumnie.
- Moi je suis francais ( z fr. „Ja jestem Francuzem”)- dodał mój towarzysz.
- Tu parles francais ( fr.” Mówisz po francusku?”) - zapytałam z ciekawością kelnera.
- Un peu ( z fr. „troszeczkę”)-  uśmiechnął się i dodał tym razem po angielsku- so now I under stand, you came to Poland after this beautiful polish lady ( z ang. „ to teraz rozumiem, przybyłeś do Polski za tą piękną niewiastą”)-  zwrócił się do mojego towarzysza.
- Exactly ( z ang. „dokładnie”) - odpowiedział mój francuski towarzysz. Jak większość Francuzów, których znałam, nie był pochodzenia francuskiego, gdyż jego mama była Holenderką, a tata Włochem. Od 7 roku życia mieszkał z rodziną we Francji. Po chwili próbowaliśmy czeskiego piwa oraz piany piwnej,  którą dostaliśmy na koszt knajpy od sympatycznego właściciela mówiącego po francusku.
Rozmawialiśmy o rzeczach, które lubimy.
- Więc  ty też lubisz mitologię? Ja uczestniczyłam w konkursie mitologicznym w szkole podstawowej.  Pamiętam jak wykuwałam na pamięć 12 prac Herkulesa- tłumaczyłam natchniona.
       -A którym Bogiem chciałabyś być jakbyś mogła wybrać?- zapytał.
    -Afrodytą! (w mitologii rzymskiej Wenus/Wenera, Bogini Miłości)- odpowiedziałam bez wahania- narodzona z piany morskiej… dodałam poetycko.  Ale już po chwili żałowałam, że nie wybrałam Ateny (w mitologii rzymskiej- Minewra- Bogini Mądrości). 
     - A ty?- zapytałam jego.
    - Zeusem ( w mitologii rzymskiej Jupiter- Król wszystkich Bogów). "Ale cwaniak"-powiedziałam do siebie w myślach. Był pewniejszy siebie niż ja i to mnie denerwowało. Z drugiej strony imponowało mi to. "Powinnam powiedzieć Atena"- pomyślałam z przekonaniem po chwili. Zawsze pewna siebie i swoich umiejętności argumentowania  przy nim czułam się często jakaś niedoskonała i zawstydzona…



"Gatsby believed in the green light, the orgiastic future that year by year recedes before us. It eluded us then, but that's no matter--tomorrow we will run faster, stretch out our arms farther.... "





***














   Siedzieliśmy w przemiłej knajpce w Zakopanem i konsumowaliśmy  dania góralskie.  W blasku świec widziałam jego niebieskie tęczówki i charakterystyczne zmarszczki wokół oczu. Obok nas siedziała para rozmawiająca po hiszpańsku.







- Widzisz- mówił półgłosem po francusku, mając nadzieje że nikt nas nie zrozumie- znów jakaś Polka zaimportowała obcokrajowca- uśmiechnął się z przekąsem. Czasem jego mimika twarzy do złudzenia przypominała mimikę Ryan-a Gosling-a. Sposobem bycia jednak nie chciał być niepoprawnym romantykiem, tym z mojego kochanego filmu "Notbook", usilnie chciał zagrać rolę faceta z "The place beyond the pines", tego niegrzecznego, z tatuażem i motocyklem. Jednocześnie miał ambicję i determinację, jak książkowa i filmowa postać Jay-a Gatsby-ego.
- Skąd wiesz, że to Polka?- zapytałam ze zdziwieniem.
-Ma idealny akcent, ale słyszałem jak zamawiała piwo po polsku- odpowiedział.
- Zaśmiałam się-  no tak,  dziś już widzieliśmy Polkę z Anglikiem, ja jestem z Francuzem, a ta laska z Hiszpanem. Czyli wszystko się zgadza. My polskie kobiety przyczyniamy się do zwiększenia ruchu turystycznego i  pokazujemy krajom zachodnim jak piękna jest nasza ojczyzna.
- I jak piękne inteligentne  są polskie kobiety- dodał wbijając swój wzrok w moje oczy.
- „Merci, c’est vrai et c'est gentille entendre ca”( z fr. dziękuje, to prawda i miło mi to słyszeć) - odpowiedziałam po francusku, ale znów poczułam, że moja pewność siebie uleciała gdzieś na ułamek sekundy. 







"If you ride like lightning, you're going to crash like thunder."





Z prototypem bohatera postu :)